Już w najbliższy weekend, kierowcy „Królowej Sportów Motorowych”, po raz trzeci w tym roku będą ścigali się w USA. Po majowej Grand Prix Miami, październikowych zawodach na COTA, teraz, w połowie listopada, „cyrk F1” zawita do Las Vegas.
Formuła 1 zawita tam po ponad 40 latach przerwy, ale nie będzie to jej debiut w „stolicy hazardu”. Dwukrotnie bowiem w Las Vegas odbywały się zawody z cyklu Mistrzostw Świata F1. W 1981 i 1982 roku, a dokładnym miejscem ich rozgrywania był… parking hotelu Caesars Palace. Same zawody w Vegas organizowano jeszcze w latach 83’-84’, ale nie były one zaliczane do cyklu F1, a amerykańskiej serii CART.
Jeśli sięgniemy do genezy tamtych wyścigów, zobaczymy, że na fakt organizacji wyścigu F1 w „stolicy hazardu” wpływ miało kilka czynników.
Przede wszystkim, po roku 1980, z kalendarza F1 wypadł wyścig w leżącym w podobnym rejonie do Vegas Watkins Glen (1961-74’ GP USA, 1975-80’ USA-Wschód). Poza tym, bardzo dużą wagę, traktując również jako projekt biznesowy, na organizacji wyścigu w tej lokalizacji USA kładli ówcześni promotorzy F1.
Podobnie wielopłaszczyznowo należy rozpatrywać przyczyny późniejszego jednak fiaska GP Caesars Palace. W kalendarzu F1 1981’ pojawił się, mający zastąpić Watkins Glen, wyścig w Long Beach (ok. 300 km od Las Vegas). Nowy tor cieszył się większą popularnością niż ten na hotelowym parkingu. Nie wypominając mu już nawet prowizoryczności, tor w Vegas był po prostu nudny. Do tego, wyścigom tam z reguły towarzyszyły tropikalne upały. Kierowcy narzekali też z innego powodu – tor na parkingu Caesars Palace był, co niespotykane w tamtych czasach, lewoskrętny, a to powodowało dodatkowe obciążenia mięśniowe, na które nie wszyscy byli gotowi.
Kolejnym powodem upadku koncepcji wyścigów F1 w Vegas 40 lat temu była niewątpliwie stosunkowo do zakładanej, niska frekwencja widzów.
Z kronikarskiego obowiązku tylko wspomnieć należy, że wyścigi F1 w Vegas wygrywali, kolejno, Alan Jones z zespołu Williams i Michele Alboreto z Tyrrella.
Teraz, gdy Formuła 1 powraca do stanu Nevada, okoliczności GP zdają się być zgoła inne. W Stanach panuje istny boom na F1 (weekendy w Miami czy Austin to prawdziwe sukcesy frekwencyjne), a do tego F1 jest teraz taką marką, że obie strony (i promotorzy GP i Liberty Media) liczą na bardzo duże „zmonetyzowanie” wszystkiego, co łączy się z weekendem GP.
Także tor, który niegdyś był jednym z „gwoździ do trumny” dawnego Grand Prix w Las Vegas, jest wytyczony w bardziej „eksportowej” części miasta, a przede wszystkim, zdaje się być nieco bardziej wymagający, niż jego poprzednik…
Czy ekscytujący? Pojawiają się różne głosy, wśród których częstym jest obawa, że nowy, 17 zakrętowy, ponownie lewoskrętny tor, na którym dominują długie proste może nie generować największych emocji. Z lotu ptaka, obiekt przypomina… postać z kreskówki o Muminkach lub świnkę.
Jedno wydaje się być przesądzone – w odróżnieniu od dawnych czasów, nikt nie powinien narzekać na upały. Treningi i kwalifikacje może urozmaicić deszcz, a na wyścig zapowiadane jest „aż” 8 stopni Celsiusza.
Ja sam, zwłaszcza pomny doświadczeń z Miami (weekendy na COTA mają jednak więcej „wspólnego” ze ściganiem), do zawodów w Vegas podchodzę z dużym dystansem. Obawiam się, że górę nad rywalizacją sportową wziąć może wszechobecna chęć komercjalizacji wszystkiego, a co za tym idzie, poświęcenie jakości ścigania, zrobienie z niego tylko „przykrywki” dla celebrycko-medialnego wydarzenia. Dodatkowo, moje obawy potęguje fakt, że położenie toru, nawet kosztem stworzenia mniej „wyścigowej” pętli, bardzo forsowano w okolicy komercyjnej dzielnicy Boulevard. Takie są moje obawy, ale nie chcę się zawczasu uprzedzać. Jak będzie? Czas pokaże. Dla wszystkich, to podróż jakby w nieznane…
Autor: Piotr Ciesielski
fot. Red Bull Content Pool