Można powiedzieć, że GP Miami było odzwierciedleniem amerykańskich supersamochodów – mnóstwo hałasu, palenia gumy i piękny wygląd, ale gdy przyjrzeć się bliżej widać uginające się plastiki, niedoróbki i słabe prowadzenie. Amerykanizacja Formuły 1 postępuje i nie musi to być w wymiarze globalnym złe zjawisko. Ważne żeby nie przesadzać.
Nie wypada nie skomentować pierwszego GP Miami jako wydarzenia… rozrywkowego. Na zewnątrz wszystko się zgadzało – duża wrzawa medialna, ogromne zainteresowanie kibiców, ciekawy tor.
Gdy bliżej się przyjrzeliśmy widać było kruszącą się nawierzchnię, celebrytów nie znających imion kierowców, a przeprowadzających z nimi wywiady czy słabą paradę kierowców. O momentami nudnawym wyścigu nie wspominając.
Zaczynając od końca, to co zadziało się po zakończeniu wyścigu było przynajmniej żenujące. Do wywiadów z kierowcami wysłano pierwszego czarnoskórego kierowcę, który testował bolid F1, Willy T. Ribbsa. Jego wywiady z kierowcami były dość dziwne i miałem wrażenie, że nie do końca znał nazwiska tych, z którymi rozmawia. Potwierdziło się to, gdy w post race show na kanale F1 nazwał Charlesa Leclerca „Chuckiem”. Jeżeli już zatem dobieramy przepytujących według określonego klucza, to dobrze byłoby, gdyby znali przynajmniej podstawy.
Jasne, można kontrować, że również brytyjscy dziennikarze nie znali nazwisk, jednak co innego gdy Martin Brundle nie wie kim jest przepytywany wysoki sportowiec, a co innego gdy osoba przeprowadzająca wywiady po mecie nie do końca zna nazwisko zawodnika z 2. miejsca.
O tym, że doszło do przesady niech świadczy ta mina Carlosa Sainza po zakończeniu rozmowy:
Potem mieliśmy policyjną eskortę Maxa Verstappena na podium, kaski futbolowe i serpentyny. Max Verstappen powiedział, że te kaski przydałyby im się wcześniej w padoku, w którym było bardzo tłoczno. Pokazuje to tylko, ile VIP-owskich wejściówek poszło.
Zastanawiam się, jak w tym wszystkim czuli się kierowcy. Musieli zacisnąć zęby i „jechać dalej”. I to jeden z tych momentów, w których żałuję, że w stawce nie ma już Kimiego Raikkonena. Chciałbym poznać jego wrażenia z tego weekendu.
Przy czym zaznaczę, że liczba celebrytów nie przeszkadzała mi – dobrze, że się pojawiają, ściągają kibiców innych sportów. Pamiętajmy, że w USA jest ich wiele, a Stany póki co mają tylko na GP. Gdyby zsumować liczbę celebrytów na wszystkich europejskich wyścigach, byłoby ich więcej.
A w telewizji?
W tym wszystkim musimy brać pod uwagę fakt, że Liberty Media wyścigi w USA robi dla lokalnej publiczności. Amerykanie mają inną kulturę, inne upodobania i być może coś, co nam wydaje się „kiczem” dla nich jest sprawą całkowicie normalną i czymś ciekawym. Nam sztuczna marina wydawała się obciachowa, tam cieszyła się dużą popularnością.
GP Miami czy GP Las Vegas to produkt dla USA, mający podtrzymać „bum” na F1 po Drive to Survive. Nie możemy się na to obrażać – to część szerszego planu, zakładającego globalny wzrost F1 – większą liczbę sponsorów, większe zyski, większe zasięgi. I choć widowisko i równość rywalizacji są w tej wyliczance gdzieś na końcu, to i tak gdy Liberty Media postawi już „ptaszki” przy wcześniejszych celach, zajmie się tym, co dla nas najważniejsze.
No dobrze, ale czy to, co widzieliśmy w telewizji było dla Amerykanów dobrym produktem? Oceniając na podstawie widza przed telewizorem (a przecież 99% Amerykanów tak to właśnie oglądało) to tak średnio bym powiedział, tak średnio… Jakąś tam skalę porównawczą mam, gdyż jestem pasjonatem jednego z amerykańskich sportów i wiem, jak wyglądają ich widowiska.
Podstawowa sprawa by w wyścigu działo się wiele to tor. Miami ostatecznie zdało egzamin choć ledwo. Wyprzedzać było bardzo trudno, a bliskość band wcale nie spowodowała chaosu. Być może wręcz przeciwnie – kierowcy bardziej uważali. Mi się to podobało, ale według niektórych nie było emocji. Układ wymaga zatem poprawek, choć dobrze, że jest bardzo fizyczny.
Kolejna sprawa to nawierzchnia, którą kierowcy nazywali żartem. I tu z pewnością też jest wiele do poprawy.
Liberty musi pamiętać, że samym Netflixem i medialną otoczką być może przyciągnie szerokie grono odbiorców, ale jego 95% wykruszy się jak asfalt w zakręcie 17. jeżeli wyścigi będą nudne. Dla mnie wczorajszy taki nie był, ale widziałem Wasze reakcje w komentarzach czy mediach społecznościowych. Jeżeli zatem dla Was było nudno, to amerykańska publiczność też pewnie zachwycona nie była.
Kibice motorsportu w USA są przyzwyczajeni do IndyCar, NASCAR czy IMSA. Tam bardzo często sztucznie podkręca się rywalizację zbijając stawkę po wypadkach, tory są ciasne i ciekawe, a bolidy równe.
Na miejscu
No dobra, a co dla tych bogaczy, którzy zdecydowali się uczestniczyć w wyścigu osobiście? Bilet na jeden dzień rywalizacji kosztował minimum $800 więc niemało. Czy tłumnie przybyli kibice wiedzieli za co płacą? W telewizji wyglądało to nieźle – mieliśmy ciągłe przebitki na trybuny i pełnych ekscytacji kibiców.
Ale gdy poczyta się nieco więcej, to już tak różowo nie jest. Dziennikarz F1 Adam Cooper pisze, że jeden ze starszych marketingowców nazwał GP Miami „Shit show”. Dodaje on też, że płacący po $13 tys. za Paddock Club nie byli zadowoleni z obsługi.
„Bogaci nowi kibice/sponsorzy F1 nie będą wracać tu po pierwszym złym doświadczeniu. Zespoły i sponsorzy nie byli zadowoleni z jakości usług w Paddock Club, prowadzonego przez lokalne firmy, a nie jak zazwyczaj organizację F1. Ludzie płacili po $13 tys. i oczekiwali 5 gwiazdek” – pisze Cooper.
W komentarzach jego wpisów odzywa się wielu niezadowolonych kibiców – również tych „zwykłych”, którzy płacili standardowe ceny. Kolejki były bardzo długie, również do picia i jedzenia, a informacji bardzo mało. Niektórzy domagają się nawet zwrotu kosztów.
Wygląda na to, że realizacją również zajmowała się lokalna firma bowiem nie zobaczyliśmy wielu bardzo ciekawych momentów podczas wyścigu – nie wiemy na przykład jak wyglądały zyskania czasu po wyjeździe poza tor przez Ricciardo czy Alonso, za które zostali ukarani czy co zadziało się między Strollem a Magnussenem po restarcie. A to nie wszystko.
A zatem…
Wokół GP Miami było wiele fajnych momentów, przede wszystkim medialny szum, dużo lokalnych motywów i amerykańskiego stylu.
Nie chcę krytykować tego wyścigu na siłę, włączając się do niezbyt mi bliskiej koncepcji „zgniłego zachodu”, chcę dać Miami szansę i wiem, że obecna F1 potrzebuje USA. Dlatego chętnie zobaczę kolejne wyścigi w USA, wierząc, że wnioski po Miami zostaną wyciągnięte.