Bardzo ciekawy wywiad z Robertem Kubicą przeprowadził Paweł Kapusta z redakcji Wirtualnej Polski. Znalazło się w nim dużo wątków osobistych, związanych z cierpieniem po wypadku, powrotem do sportu, podejściu do ścigania. Poniżej kilka fragmentów tej bardzo długiej rozmowy, którą warto przeczytać w całości.
Kubica sporo opowiadał o strachu profesjonalnych sportowców przed ryzykiem i o tym, że wcale o tym nie myślą, nie mogą, bo inaczej nie uprawialiby swojego sportu. Polak opowiadał o wypadku w Kanadzie oraz Ronde di Andora, choć tradycyjnie bez wchodzenia w szczegóły. Na stwierdzenie, że gdyby nie wydarzenia z 6 lutego 2011 roku, mógłby być dziś czterokrotnym mistrzem świata, odpowiada:
„Patrząc na to, jak poradziło sobie w tamtych sezonach Ferrari, to wątpię. No ale może, kto wie. O tamtych zdarzeniach staram się nie myśleć w takich kategoriach. Gdybym został w tych myślach, nie byłoby mnie tutaj. Nie było łatwo osiągnąć takie podejście. Faktem jest natomiast, że to jedna z niewielu rzeczy, które do dziś bolą. Że nie wydarzyło się to, co mogło się wydarzyć i było na wyciągnięcie ręki. Dziś wyrzutów sumienia nie mam. Łatwo byłoby je mieć. I czymś normalnym jest, że kiedyś je miałem. Uważam się za inteligentnego faceta. Pojawiają się więc różne myśli. Ten wypadek jest wydarzeniem, które dotknęło mnie w życiu najbardziej. Chodzi również o to, co dzieje się do dzisiaj. Wypadek nie odmienił tylko mojego ciała. Nie sprawił tylko, że mam ograniczenia. Jest bardzo prawdopodobne, że już do końca życia tamte chwile będą miały na mnie wpływ. Nie tylko w aspekcie sportowym. Również w życiu codziennym […] Brutalnie szczerze: pierwsze miesiące to była walka, żebym żył. Pęd, operacje… Ten okres był dynamiczny i bolesny, ale w pewnym stopniu pomógł mi przesunąć myśli w zupełnie inną stronę. O wiele bardziej bolesny był okres półtora-dwa lata po wypadku, niż na przykład dwa miesiące po zdarzeniu” – mówił Robert.
Kubica zdradził, że nie korzystał z pomocy psychologa po wypadku.
„By ruszyć naprzód, musiałem zaakceptować nowe życie. Dużo łatwiej byłoby się poddać. Powiedzieć: było, minęło, pech. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, choć momentami nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczny, ale gdy teraz myślę o tym okresie, to dałbym sobie medal. Na pewno popełniłem w tamtym czasie jakieś błędy, ale patrząc na sytuację, na zdarzenia, na cały ten okres… Dużo łatwiej byłoby się schować, całkowicie zmienić życiową drogę”.
Jakie były najlepsze i najgorsze momenty jego rehabilitacji?
„Przez miesiące nie mogłem ruszać palcami, ale praca przyniosła efekty i w końcu mogłem palcami poruszać. W tym momencie poddałem się operacji, która miała jeszcze polepszyć mój stan, a w konsekwencji cofnąłem się w rehabilitacji o siedem miesięcy. Znów nie ruszałem palcami. Coś, co napędzało mnie do dalszej pracy, nagle uleciało. […] Na szczęście wiele było też dobrych momentów. Takich, w których wierzyłem, że mogę wrócić do Formuły 1. By sprawdzać swój organizm, za kierownicą siadałem wykonując kolejne kroki. Nie wiem, czy ktokolwiek o tym wie, ale już sześć miesięcy po wypadku wyjeżdżałem o szóstej rano na tor. O takiej porze, bo wiedziałem, że nikt mnie nie zobaczy. To był mały krok. Później stawiałem coraz większe”.
Kubica opowiadał też o swojej kartingowej karierze i jej początkach, związanych z ogromnym poświęceniem rodziców. Polak mówi, że to właśnie im zawdzięcza najwięcej.
„Bez nich tego wszystkiego by nie było. Pielęgnowali we mnie pasję, pozwolili na możliwość spełniania się, co nie było łatwe. Byłem szczęściarzem, bo moi rodzice, szczególnie tata, postawił sporo, by robić to wszystko w dobry sposób. Jest człowiekiem zero-jedynkowym. Albo robimy dobrze, albo w ogóle. Nie ma sensu się bawić, jeśli nie ma na to możliwości. To miało swoje konsekwencje. Mogliśmy mieć dom, ale nigdy go nie mieliśmy i mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, bo mój ojciec wydawał pieniądze na mnie. Myślę, że pośrednio realizował też swoją pasję, schowaną. Jak był młodszy, nie miał takich możliwości. Przeze mnie realizował swoje zamiłowanie do jazdy, samochodów” – mówi Robert.
Po przeprowadzce do Włoch w wieku 14 lat, również trafił na ludzi, którzy mocno mu pomogli: „Zostałem „zaadoptowany” przez właściciela zespołu, ale nie tego, w którym jeździłem, tylko konkurencji. Gdy wyjechałem za granicę na pierwsze wyścigi, ten człowiek jako pierwszy przyszedł do mnie oraz mojego taty i powiedział, że chce, bym u niego startował. Nie miał jednak finansowych możliwości, nie był zespołem fabrycznym. To on jednak sprawił, że wraz z innym kierowcą miesiąc później stałem się kierowcą fabrycznym zespołu i jako jeden z kilku w wieku 13 lat za nic w kartingu nie płaciłem. Moi rodzice nie byli już w stanie pociągnąć tego finansowo. Starty za granicą były ogromnym obciążeniem”.
Cały wywiad przeczytacie tutaj.
Źródło: wp.pl