Wiecie, że rzadko piszę felietony. A jeśli już ma to miejsce, na sto procent dotyczy sytuacji w stajni z Maranello, która – zamiast potężnego teamu F1 – momentami przypomina inną stajnię. Augiasza. Cóż, i tym razem zamierzam Wam pomarudzić na temat Ferrari…
Trafiłem kilka dni temu na dość oryginalny profil na Twitterze, uzmysławiający to, do czego sprowadza się sedno sprawy:
Od ostatniego zwycięstwa Ferrari minęło 268 dni, czyli 8 miesięcy, 3 tygodnie i 4 dni
A od ostatniego zwycięstwa Sebastiana Vettela minęło 324 dni#ElevenF1 #F1PL— Ile dni minęło od ostatniego zwycięstwa Ferrari? (@WygranaFerrari) July 16, 2019
Ano właśnie – bo może to nie jest najpopularniejsza opinia, może należę do zdecydowanej mniejszości, ale jestem przekonany, że pod koniec ubiegłego roku w Maranello popełniono czeski błąd i rozstano się z niewłaściwym kierowcą. Jasne, że Sebastian Vettel jest czterokrotnym mistrzem świata, tego mu nikt nie zabierze i z tym faktem dyskutować nie zamierzam. Jasne, że patrząc pod względem takiej statystyki Kimi Räikkönen się do niego nie umywa ze swoim jednym, wyszarpniętym tytułem mistrza, ale…
Ale coś poszło nie tak. Kimi to Kimi, podejrzewam, że i z Williamsem podpisałby kontrakt, byle móc robić to, co kocha, czyli być częścią tego bajzlu, zwanego potocznie Formułą 1. Plus dla niego, ze w Alfie Romeo się – jak widać – odnajduje i nic się nie zmienił. Natomiast Seb… Cóż – już w zeszłym sezonie błyszczał durnymi błędami, obrotami z innymi kierowcami, a wisienką na torcie było definitywne wyjechanie poza tor tuż przed końcem wyścigu.
Tymczasem to właśnie mający już swoje lata Räikkönen do dziś jest ostatnim kierowcą, który dojechał bolidem Ferrari do mety przed pozostałymi zawodnikami – miało to miejsce podczas ubiegłorocznego Grand Prix Stanów Zjednoczonych, 21 października. Pięć wyścigów – tyle dzieliło ostatnie zwycięstwo Vettela od owego triumfu Kimiego. Pięć – tyle samo, ile razy Seb stanął w ubiegłym sezonie na najwyższym stopniu podium. Jasne, że znów patrząc czysto statystycznie, Vettel miał pod koniec sezonu więcej punktów niż zespołowy kolega, ale tajemnicą poliszynela jest to, na kogo stawiał zespół.
Lądując z powrotem w teraźniejszości – Kimi odszedł, w jego miejsce wskoczył Charles Leclerc, zespół nadal stawia na tego samego, kulawego konia i… zaczął się młyn. O tym, jak bardzo zespół w pierwszych wyścigach – moim zdaniem – krzywdził Monakijczyka, pisałem już i nie będę się powtarzał. Sęk w tym, że owym krzywdom nie ma końca. Kompletnie nie rozumiem, podobnie zresztą jak główny zainteresowany, dlaczego w Grand Prix Wielkiej Brytanii zespół zorganizował Leclerkowi pit-stopy w tak kretyński sposób. Jasne, w ostatecznym rozrachunku wyszło mu to na dobre, mógł mieć długi stint i jechać po prostu do mety, ale gdyby jego kolega zespołowy ponownie nie dał ciała, Leclerc znów musiałby się zadowolić miejscem poza podium.
Tu mu każą przepuszczać bardziej doświadczonego, ale mniej ogarniętego kolegę; tam mu zapominają powiedzieć o karze dla Vettela; w Monako chrzanią mu kompletnie domowy wyścig… Ja to widzę tak, że w Ferrari BOJĄ SIĘ, że Charles Leclerc nagle będzie mieć więcej punktów od Seba. Bo przecież jak tak można? To nie wypada, żeby czterokrotny mistrz świata dostawał baty od nieopierzonego młodzieniaszka, który dopiero trzydzieści jeden wyścigów ma za sobą – o prawie dwieście mniej niż Vettel!
Tymczasem, mimo kłód pod nogami, Charles po prostu robi swoje. I robi to dobrze. Dziesięć wyścigów w tym sezonie za nami, a Leclerc traci zaledwie trzy punkty (podkreślam: TRZY PUNKTY) do zespołowego partnera (bo z tym „kolegą” to nie jestem do końca przekonany). Mamy półmetek sezonu, jak na razie Leclerc był raz drugi i czterokrotnie trzeci, przy czym w ostatnich czterech wyścigach zawsze znajdował się na podium. Vettel z kolei dwukrotnie dojeżdżał na 2 i 3 miejscu.
I wprawdzie powyższe statystyki znów w minimalnym stopniu (ale jednak) premiują Vettela, ale jestem więcej niż przekonany, że to Charles Leclerc prędzej stanie na najwyższym stopniu podium. I bardzo bym chciał, żeby to się stało już za dwa tygodnie, podczas domowego wyścigu Seba. Byłoby w tym nieco sprawiedliwości, biorąc pod uwagę Monako, a przy okazji stałoby się jasne, kto powinien być numerem jeden w tym zespole – a przynajmniej traktowany na równi z partnerem – zwłaszcza w sytuacjach 50-50, o których Binotto wypowiadał się już niejednokrotnie…
Przemysław Garczyński