Teraz już wiem, dlaczego wstałam dziś tak wcześniej – wiem, z jakiego powodu nie mogłam poleniuchować dłużej w łóżku, mimo niedzielnego poranka, jedynego w tygodniu, w którym mogę sobie na to pozwolić.
Czułam, że ten dzień będzie wyjątkowy pod jakimś względem. Najpierw miła wiadomość od pewnej ważnej dla mnie osoby, a potem… No właśnie… Potem nad Hockenheim pojawiły się deszczowe chmury.
Każdy prawdziwy fan i kibic Roberta Kubicy wie, że Polak jest świetny w jeździe na mokrej nawierzchni. Dziś, mimo wiadomej pozycji i sytuacji jego zespołu, wiedziałam, że Robert ma – tak, ma – szanse, żeby pokazać te umiejętności. Nie ukrywam, że zastosowane w ten weekend upgrade’y w jego bolidzie początkowo dawały mi większe nadzieje na jakąkolwiek poprawę, jednak treningi szybko to zweryfikowały. Ale kimże bym była, gdybym nie wierzyła w Roberta… Jak widać, wiara czyni cuda.
Chyba długo nie zapomnę tegorocznego wyścigu na Hockenheim. Nie wiem, kiedy ostatnio przeżywałam taki emocjonalny rollercoaster. W pewnej chwili siedziałam nawet z nosem tuż przed ekranem telewizora i z gorącymi wypiekami na twarzy. Szachy? Mało powiedziane. Przedziwne strategie z oponami, pit stopy i safety car jak na zawołanie – a gdzieś wśród walczących na przemian z deszczem i przesychającym torem jechał nasz Robert. Przez chwilę dzięki roszadom znajdywał się na punktowanej pozycji, pod koniec wyścigu zdołał też wyprzedzić swojego kolegę z zespołu. Przez momencik – jakże pięknie wyglądający – był o sekundę przez Lewisem Hamiltonem… Kiedy wyścig się skończył, byłam wyczerpana, jakbym sama przejechała te 1,5 godziny w ekstremalnych warunkach. Robert jest 12. miejscu tuż przed Russelem. Niewiele brakowało. Ale była to dla mnie prawdziwa nagroda za wiarę w naszego zawodnika. Nie zawiódł, dojechał do mety, walczył tym, co miał do dyspozycji.
Kiedy myślałam, że już nic nie może się wydarzyć, że trofea rozdane, szampan w połowie wypity, w połowie rozlany i że kolejne GP Niemiec odeszło już naprawdę do historii, zdarza się mini cud – pojawia się szansa na pierwszy punkt dla Roberta w tym sezonie.
Od momentu, gdy ogłoszono, że odbędzie się przesłuchanie ekipy Alfa Romero w sprawie pewnych nieprawidłowości w obu samochodach, żyłam w niesamowitym napięciu. Co chwilę odświeżałam strony i profile na Twitterze polskich dziennikarzy w oczekiwaniu na tę najważniejszą dla nas informację. Starałam się nie tracić wiary, ale im dłużej czekałam, tym ten płomyk nadziei powoli gasł. Ale udało się – tak, Robert zdobył ten punkt! Nieopisana radość, łzy wzruszenia i krzyk, zupełnie jakby Polak co najmniej zdobył miejsce na podium.
Ale wiecie co? Ten jeden punkt – nawet wywalczony kosztem kar innych zawodników – traktuję jak swoiste trofeum. Czyż nie należy się on Robertowi? Za osiem lat nieprzerwanej walki o powrót do Formuły 1? Za tak dzielną walkę w najgorszym samochodzie w stawce? Za gro ciężkiej i solidnej pracy, jaką włożył w swój zespół, choć z naszych miejsc nie jesteśmy w stanie tego dostrzec?
Wiele różnych czynników zadziałało dziś na wynik Roberta. W końcu, prawda? Ciężko jest ciągle trwać w wierze i kibicowaniu jedynemu Polakowi w F1. Ale dzisiejszy dzień pokazał, że wiara i sprawiedliwość zwyciężają.
Zuzanna Bębnowicz