Odpowiedź w stylu „dlatego, iż w 2008 roku, jedyny raz w historii Formuły 1, wyścig wygrał Polak, a w 2011 miał miejsce jeden z najdramatyczniejszych wyścigów jakie oglądałem (może obok GP Brazylii 2008)” byłaby zbyt banalna…
Po pierwsze, kanadyjskie godziny świetnie wpasowują się w harmonogram niejednego polskiego kibica F1. Wszystkie sesje w godzinach wieczornych i mocno popołudniowych sprawiają, że weekend Grand Prix można w całości, w spokoju śledzić w domu. Inną sprawą jest fakt, że czasem te godziny stanowiły problem. Gdy odbywa się jakaś piłkarska duża impreza, często transmisje pokrywały się czasowo, co stanowi nie lada dylemat dla pasjonatów obu tych dyscyplin…
Grand Prix Kanady, od końca lat 80-tych ubiegłego wieku odbywa się w pierwszej połowie czerwca. W naszej strefie klimatycznej zaczyna się wtedy lato. Na dworze robi się gorąco, kwitną bzy, a w sklepach królują świeże warzywa i owoce. No i sezon truskawkowy jest w pełni. Nie bez znaczenia jest też to, że tak długo pozostaje jasno. Dzięki temu, choć wyścig zaczyna się po godzinie 20, jego większa część rozgrywa się przed polskim zmrokiem…
Nieco inne odczucia mogą mieć studenci, którym początek czerwca z reguły przynosi sesję…
Poza tym, sam tor. Pomijając już jego piękne położenie na Wyspie Notre Dame, na rzece Św. Wawrzyńca, długie proste i szybkie zakręty oraz bliskość barier niczym na klasycznym torze ulicznym może sprawić, że będziemy świadkami pasjonującego wyścigu i mnóstwa niespodziewanych rozstrzygnięć…
Może, ale nie musi, bo w ostatnich latach, w zasadzie od roku 2012, kiedy zwyciężał Lewis Hamilton, przed Romainem Grosejeanem i Sergio Perezem, wyścigi w Montrealu nie „przynosiły” spodziewanych emocji. A zeszłoroczna „procesja”, może poza pierwszym okrążeniem, zasłużenie zgarnęła tytuł najnudniejszego wyścigu w sezonie. Mamy nadzieję, że w tym roku będzie inaczej. Może pogoda coś namiesza? Prognozy są obiecujące….
Piotr Ciesielski