Koń jaki jest, każdy widzi – mawiają. O tym, że w stajni z Maranello znajdują się wstrzymane konie – kilkaset mechanicznych i jeden, by wszystkimi rządzić, pisałem już wcześniej w kontekście GP Australii. Sytuacja z Bahrajnu każe mi jednak raz jeszcze podjąć temat.
Tym razem już na początku wyścigu doszło do tego, że Charles Leclerc dogonił jadącego przed sobą wolniejszego Sebastiana Vettela. O ile dobrze pamiętam, miało to miejsce na 5 okrążeniu (ale to akurat najmniej istotne w tym wszystkim). Dojeżdża, siedzi na ogonie, czuje, że się ślamazarzą – postanawia zareagować przez radio. Daje znać, że jest szybszy.
Pół minuty czekał na odpowiedź zespołu, który… każe mu kisić się na ogonie przez najbliższe dwa okrążenia. A że Charlesa taka perspektywa nie rajcuje… zignorował polecenie zespołowe i po prostu wyprzedził kolegę. Nagranie z tej akcji zobaczycie poniżej:
Charles Leclerc Ignoring (defying) the team orders at Bahrain GP
CL (00:05) – “I’m quicker, guys!”
Race Engineer (00:35)- Copy… “Stay there for 2 laps.”
CL (01:30) – Overtakes Vettel
If you think you can pass the guy in front, f*cking do it. CL has a very bright future pic.twitter.com/nmEirhr19b
— Eau rouge (@Insidef1) April 1, 2019
Dzięki temu CL nie tylko wysforował do przodu, ale i zbudował sobie niesamowitą przewagę nad resztą stawki. Przewagę, która okazała się kluczowa, by – przy odrobinie szczęścia w nieszczęściu w związku z awarią we własnym bolidzie oraz dwoma DNF-ami teamu Renault – dojechać na najniższym stopniu podium. Tym samym Leclerc w ciągu jednego weekendu zdobył swoje pierwsze pole position, a wraz z nim po raz pierwszy zameldował się w pierwszym rzędzie na starcie wyścigu F1. Dodatkowo po raz pierwszy prowadził w wyścigu, zdobył najszybsze okrążenie i stanął na podium.
To wszystko oraz bardzo wyważone, pełne pokory, przepraszające zespół (choć nie było w tym w ogóle jego winy) wypowiedzi kierowcy stanowią wystarczający dowód, by oznajmić jedno: Charles Leclerc jest w Ferrari tym kierowcą, który ma głowę na karku. Tym, który podchodzi racjonalnie do wszystkiego (jego pokwalifikacyjne „jutro zdobywa się punkty, nie dzisiaj”…), który stara się zawsze wyciągać maksimum, nawet jeśli bolid zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Innymi słowy: to jest człowiek, który może poprowadzić Ferrari do zdobycia wymarzonego mistrzowskiego tytułu. Nie przereklamowany Vettel, który swoje osiągnął w bezkonkurencyjnym wówczas bolidzie Red Bulla. Nie kierowca, który popełnia głupie błędy na torze przez ostatnie kilka lat, a i w tym roku nie potrafi się ich ustrzec.
Była przecież szansa na dublet. Piękny dublet, z Leclerkiem na najwyższym stopniu podium. Rzeczywistość zweryfikowała te plany, mocno ograniczając dorobek punktowy stajni z Maranello. I choć silnik Leclerca został już przebadany wzdłuż i wszerz i ostatecznie stanęło na tym, że przyczyną spadku mocy był wtryskiwacz paliwa od Magneti Marelli, który po prostu przestał dostarczać paliwo do jednego z cylindrów (dla ciekawskich: czwartego), nie zmienia to faktu, że – moim zdaniem – gdyby Charles Leclerc posłusznie został za Vettelem, wyścig mógłby się potoczyć dla Ferrari jeszcze gorzej.
Raz, że Leclerc zniszczyłby sobie opony, kulając się za zespołowym kolegą, co na pewno odbiłoby się mniejszą lub większą czkawką. Dwa – biorąc pod uwagę wyżej wymieniony defekt oraz efektowne, ale niezbyt efektywne popisy Sebastiana Vettela, oba czerwone bolidy mogłyby się zameldować niżej, a tym samym Ferrari mogłoby zapomnieć o drugim miejscu w tabeli konstruktorów.

Tymczasem ekipa z Maranello ma zaledwie 48 punktów przy 87 Mercedesa, a w klasyfikacji kierowców na czele są Bottas i Hamilton, trzeci Max ma punkt przewagi nad Charlesem, a Sebastian Vettel jest dopiero piąty. I to jest ten moment – teraz, na początku sezonu, a nie gdzieś w połowie, kiedy będzie za późno, by Ferrari zrobiło to, co słuszne. Skoro postawili na Leclerca, a potencjał w nim drzemiący (w odróżnieniu od drzemiącego Seba) widać gołym okiem – powinni pójść za ciosem i właśnie Charlesa traktować jako kierowcę numer 1. Dlaczego? A dlaczego nie? Vettel już kilka lat próbuje udowodnić, że w końcu uda mu się zdobyć trofeum w czerwonym kombinezonie. Jakie są tego efekty, wszyscy wiemy – nieustająca od pięciu lat dominacja Mercedesa. Pora na zmianę.
Skoro koń już się zerwał, dajmu mu galopować. Po trofeum.
Przemysław Garczyński