Po kilku okrążeniach dzisiejszego wyścigu Formuły 1 w Bahrajnie, wydawało się, że Scuderia Ferrari rozprawiła się już z kłopotami jakie trawiły włoski zespół przed dwoma tygodniami w Melbourne i dziś, będąc wyraźnie szybszym od Mercedesa, zdominują wyścig i dowiozą nawet dwa auta na podium.
Nic bardziej mylnego. Nic takiego, niestety dla rzeszy tifosi, nie miało jednak miejsca. O ile do Charlesa Leclerca nie można mieć pretensji, bo swoją pracę wykonał perfekcyjnie, a w zwycięstwie przeszkodził mu jedynie zawodzący system odzyskiwania energii, o tyle Sebastian Vettel znów zawiódł. Popełnił błąd, obrócił swój bolid, stracił przednie skrzydło i spadł w głąb stawki…
Mój wniosek może być trochę kontrowersyjny i spotkać się z niezadowoleniem fanów niemieckiego kierowcy, ale próba wygrania nim mistrzostwa świata przez Scuderię przypomina mi coroczną chęć podbicia piłkarskiej Ligi Mistrzów przez francuskie PSG. Niby na papierze wygląda to obiecująco. Niby potencjał jest. Ale zawsze coś…
Tak jak nie można przeciwstawić się europejskim potęgom piłkarskim niedoświadczonym M’bappe, samolubnym Neymarem czy rozchwianym psychicznie Thiago Silvą, tak nie można stworzyć mistrzowskiego zespołu wokół kierowcy, który gdy zespołowi nie idzie najlepiej, nie potrafi wykrzesać z siebie 105% możliwości. Vettel wprawdzie zdobył aż 4 tytuły mistrzowskie, ale trafił na znakomite auto Red Bulla i zespołowego partnera, który pierwsze zwycięstwo w F1 odniósł w wieku 32 lat. W sezonie 2014, gdy zespół nie dysponował już takim samochodem, Vettel nie błyszczał…
Sebastian w czerwonym kombinezonie zaprzepaścił mnóstwo szans na dobre punkty dla Scuderii, gdy bolid był naprawdę konkurencyjny. W tym miejscu warto wspomnieć choćby Baku 2017, Meksyk 2017, Baku 2018, Hockenheim 2018, Monzę 2018, Suzukę 2018 czy Austin 2018. Teraz, do tej listy dołączyć można też Bahrajn 2019. I to różni właśnie Vettela od Hamiltona. Brytyjczyk lepiej nauczył się trzymać nerwy na wodzy (choć w początkach kariery w F1 nie zawsze mu to wychodziło) i za każdym razem wyciąga „maksa” ze swojego auta…
Na koniec warto jeszcze podkreślić jeden fakt. Max Verstappen z Red Bulla zapewne wyprzedziłby dziś, mającego problemy z mocą Charles Leclerca i wywalczył podium, gdyby nie wyjazd samochodu bezpieczeństwa po awariach samochodów… Renault. W zeszłym roku o awaryjność bolidów Red Bulla Christian Horner obwiniał właśnie francuskiego dostawcę silników dla „Byków”. Zaowocowało to rozstaniem i związaniem się przez team z Milton Keynes z Hondą. Tym razem, mimo „rozwodu” znów to właśnie Renault powstrzymało Verstappena przed wywalczeniem podium.
Piotr Ciesielski